Bardzo miło wspominam chwile z mojego dzieciństwa i wiem doskonale, że nie tylko ja sama. Pewnie każdy ma takie samo odczucie, że kiedyś żyło się  bardzo rodzinnie, a wizyty u krewnych sprawiały dużo radości. W miarę upływu lat doszłam  do wniosku, że czasu było więcej, a otaczający świat,  jakoś niebywale duży i nader ciekawy. Niecierpliwie czekałam  na każdą niedzielę. Wydawały się bardziej świąteczne niż obecnie. Każdy starał się  być ładnie ubrany, a  po powrocie z kościoła zasiadało się do wspólnych posiłków. Rodzice mieli więcej czasu na rozmowy z dziećmi i  opowiadanie o własnym dzieciństwie, a nawet o  dzieciństwie  dziadków. Z zapartym tchem słuchało się opowieści o wojnie i  życiu na wysiedleniu.

             Dziadkowie mieszkali w Środzie Wielkopolskiej, a rodzice i moje rodzeństwo w Swarzędzu. Oznaczało to, że często jeździliśmy w odwiedziny. Wydawało się, że jedziemy na drugi koniec świata. Niedaleko rynku gdzie zatrzymywał się autobus jest mały park okolony ulicą i budynkami mieszkalnymi. Mówiło się, że dziadkowie mieszkają na „plantach”. Do domu wchodziło się po półkolistych schodach, na których kładziono poduszki i siadano zwłaszcza w niedzielę w godzinach  przyjazdu autobusu. Dziadkowie siedząc, wypatrywali gości. Już z daleka machałam rączkami na powitanie i biegłam pełna  entuzjazmu aby wpaść w ich otwarte ramiona. Zdarzało się, że  przyjeżdżało więcej gości. Dziadek sprytnie organizował wolny czas swoich wnucząt. Zabawiał nas  na zjeżdżalniach i huśtawkach własnej konstrukcji. W okresie zbioru miodu urządzał w sadzie słodką ucztę. Wyciągał z uli ramki z plastrami, wkładał je do zaczarowanej maszynki, pokręcił korbką, a złocisty, lepki, słodki i gęsty płyn spływał do szklanych miseczek. Chociaż do degustacji służyły nam drewniane łyżeczki, to i tak zanurzaliśmy paluszki w  miodzie, by oblizywać je ze smakiem.

 Prawie na wszystkie święta z różnych stron Polski zjeżdżała się  rodzina. Babcia miała pełne ręce pracy; przygotowywała wspaniałe smakołyki, a także miodowe pierniki posypane kolorowym maczkiem i bakaliami. Na tackach leżały różnorodne owoce i ogromne orzechy włoskie z niebywale cienkimi łupinkami. Bardzo miło wspominam tamte chwile pełne radości i poczucia bezpieczeństwa. Wszyscy szanowali się i było wiadomo, że w razie potrzeby można liczyć na każdego bez wyjątku.   

 Czasami wracam pamięcią do tamtych chwil i  żałuję, że dzisiaj te same miasta, ulice i domy wydają się dziwnie małe, że czasu nie wystarcza by  częściej pojechać do rodziny, której jest już dużo mniej.